niedziela, 29 stycznia 2012

Notatki z Konferencji 10.02.2006 (drugiej)

10.02.2006, Warszawa

Celem naszego życia jest bardzo wiele tronów, cały ich zestaw. Chcemy uporządkować wszystko, co nas otacza, całą rzeczywistość, zapominając, że to Pan Bóg o wszystkim decyduje, a nie my. Zapominamy, że postać tego świata przemija. I zaczynamy z tego, co przemija, budować swój tron, czyli wszystko, co ma budować nasze znaczenie. To, co przemija chcielibyśmy uczynić czymś nieprzemijającym, jakoś nad tym zapanować.

Każda zmiana sytuacji, w której żyjemy, w której jesteśmy postawieni, wytrąca nas z równowagi - stajemy się niepewni, niespokojni. Często jesteśmy zaskakiwani i będziemy, dopóki nasze serce nie odnajdzie się w Bogu, Jego miłości; dopóki nie zobaczymy, że Pan Bóg nas kocha jako ludzi ułomnych, małoznaczących; tych, którzy nie mają czym się szczycić, na czym budować swojej wartości; tych, którzy mają swoje trony i „coś znaczą”. Wydaje nam się, że siedzimy na tronie, a siedzimy na tym, co przemija.

Pan Bóg kocha nas jako tych, którzy nie mają wartości, choć nam się wydaje, że mamy, i zaprasza nas, abyśmy schodzili z tych tronów. Powinniśmy wykorzystywać wszystko, co nam pokazuje, aby schodzić z tych tronów, by widzieć, że przemija postać tego świata, że moje trony są złudzeniem, że skończy się czas każdego mojego tronu. Jeśli będziemy coraz mniejsi – będziemy schodzili z tych tronów poprzez uniżenie.

Jeżeli wybieramy ten świat, karierę, zabezpieczenia materialne, wtedy Pan Bóg staje się środkiem do tego celu. Nie wierzymy, że Pan Bóg nas kocha jako tych, którzy nic nie mają; którzy są słabi i mizerni. Jeśli myślimy inaczej, to siedzimy na tronie, który przeszkadza nam w zjednoczeniu z Bogiem. Dlatego musimy odkryć choć część tej prawdy, by zobaczyć jakiego Pan Bóg mnie kocha. I dlatego tracimy trochę swoje trony; dlatego Pan Bóg zabiera nam jakieś rzeczy, abyśmy uchwycili się Jego miłości.

Dobrze jest wykorzystywać różne nasze niepowodzenia, porażki, bo mamy dowody, że Pan Bóg troszczy się o mnie i chce, abym uchwycił się Jego miłości. To, że jestem marnym chrześcijaninem, pracownikiem nie jest problemem w moim życiu. Niewiara w miłość Boga – to jest najważniejszy problem. Więc nie oczekujmy od siebie i swoich bliskich jakiś wielkich osiągnięć. Często walczymy w ten sposób z prawdą o nas, z miłością Pana Boga do nas jako tych słabych i marnych.

Walka o znaczenie nas zniewala, ogranicza, paraliżuje. Staramy się wmówić sobie i innym, że muszę być kimś. Dobrze więc, że doświadczamy różnych zawodów w tym, co robimy; że nasze oczekiwania się nie spełniają, bo w ten sposób Pan Bóg pokazuje, abym przestał kochać trony i uczepił się miłości Pana Boga. Mogę poznać wtedy miłość Boga jako do tych, którzy są słabi, którzy zawodzą, którym się nie udaje.

Pan Bóg uniża się przed nami, abyśmy tę prawdę uznali. Uniża się przed nami w Eucharystii, gdzie jest pozbawiony mocy.

Powinniśmy uznawać, że trudno jest nam przyjąć miłość Pana Boga do nas jako tych słabych i marnych; że ciągle chcemy sami sobie poradzić i przez to Go odrzucamy. Przez to pragnienie znaczenia, nabierania wartości – odrzucamy Pana Boga.

Pan Jezus zaprasza nas do uczepienia się Jego miłości. W Nim możemy odnaleźć sens naszego życia.

Amen

sobota, 28 stycznia 2012

Notatki z Konferencji 10.02.2006 (pierwszej)

10.02.2006, Warszawa
Mamy wiele dowodów, że Bóg jest bezinteresowny w swojej miłości do nas. Dowodem tej miłości jest to, że mogliśmy przeżyć Eucharystię, adorację; że mogliśmy tu przyjechać. Przecież żadna z tych rzeczy nam się nie należy, a przecież jest to żywe przyjście Boga do nas. Nie zasłużyliśmy sobie na to niczym. Bóg nas obdarzył swoją obecnością, bo trudno znaleźć choć jedną rzecz, którą sobie zasłużyliśmy na udział w Eucharystii. Nie znajdziemy takiej rzeczy, która mogłaby przyciągnąć Boga do nas.

Nasze przyjście do tej świątyni zostało poprzedzone łaską Boga. Każdy z nas został działaniem Boga uprzedzony: otrzymaliśmy łaskę skutecznego dotarcia, przełamania oporów i pokus, by On mógł nas obdarzyć swoją Miłością. Być może Pan Bóg pracował nad tym cały dzisiejszy dzień, może tydzień, byśmy tych łask nie odrzucili.
Wiele wydarzeń mogło pomóc nam wybrać to spotkanie; może kierownik duchowy oszczędził nas, nie powiedział całej prawdy, którą zobaczył, bo nie bylibyśmy w stanie przyjąć i nie zbuntowaliśmy się; może mieliśmy chwilę czasu, by nad sobą się poużalać. Ileś bodźców, które zbudowały w nas dobry nastrój, zadowolenie, przyjemność oraz to wszystko, z czego zbudowaliśmy sobie małe i wielkie trony – panowania, które sprawiły, że żyje nam się przyjemniej, które pozwoliły nie zniechęcić się nam całkowicie i popaść w całkowitą oziębłość. To mogły być małe „sukcesy”, których nie zauważyliśmy, a które pocieszyły nas, np. ugotowany obiad, sprzątanie itd. To, że Bóg pozwolił zbudować nam te trony może pomogło nam wybrać to spotkanie, bo przecież nasze motywacje przyjścia tutaj nie są najgłębsze. Rzadko kto przychodzi tu po to, by tracić, wyjść uboższym niż się przyszło, wyjść prawdziwie ubogim w duchu.

Pan Bóg pozwala często na to budowanie naszych tronów, wielkości, przez które jesteśmy w stanie zgodzić się, aby wejść z Panem Bogiem w jakiś układ. Niektóre z nich dotknął, co może spowodowało trochę głodu Boga; niektóre pozostawił nietknięte i w ten sposób zachęca nas do spotkania ze Sobą. Wie, że inaczej nie przyjdziemy, że nie ma w nas czystej motywacji, więc aby się móc udzielić, dać nam trochę Siebie, musi się uniżyć, pozwolić, aby Siebie zdetronizować.

Każda radość psychiczna, każda wygrana, jeśli nie jest objęta wdzięcznością i skruchą, jest detronizacją Boga. I On się na to zgadza, aby nam pobłogosławić, obdarzyć nas łaską Eucharystii. Wie, że może mówić do nas tylko wtedy, gdy siedzimy na jakiś tronach i pozwala się zepchnąć. Bóg mówi z pozycji uniżenia, tak bardzo nas pragnie i tak bardzo o nas walczy.

Tam, gdzie wiele rozlewa się grzechu (każda uzurpacja władzy jest złem), w tym miejscu rozlewa się łaska, by nas ratować. Tron jest pociechą, przyjemnością, ale rekompensacja straty pozwala zachować resztki poczucia własnej wartości; jest osłoną zranień i ukrywa nasze lęki przed odrzuceniem, dlatego będziemy go bronić do ostatka, bo psychika lęka się utraty.

Człowiek jest sam dla siebie mistrzem w uzasadnianiu swojego siedzenia na tronie. Sytuacja Pana Boga wydaje się jeszcze trudniejsza - bo tu, gdzie Bóg jest najbardziej potrzebny, bo człowiek sam jest zalękniony – spotka największy opór w naszym życiu, bo nie będziemy chcieli się odkryć. I Bóg będzie tu okłamywany; rodzi się kłamstwo, że bardziej potrzebuję tych tronów niż Jego.

Pragniemy dobrych relacji bardziej niż Jego: „bardziej potrzebuję tego wszystkiego: tronu, panowania, niż Ciebie”. Pan Jezus pozostaje jednak w uniżeniu do końca i będzie czekał do końca.

Trzeba skorzystać z uniżenia Maryi. Dzięki Jej uniżeniu możemy spotkać się z Panem Jezusem. Tylko dzięki Niej, że Ona w nas będzie uniżona, możemy przyjąć to, co Chrystus chce nam dać przez swoją obecność. Uniżenie Chrystusa jest dla nas ratunkiem i faktem pośród naszego życia.
Amen

piątek, 27 stycznia 2012

Notatki z homilii 10.02.2006

10.02.2006, Warszawa

To czytanie z Ewangelii św. Marka używamy, gdy mówimy o uzdrowieniach. Myślimy tu o takim stanie człowieka wierzącego, który modli się często: Msza św., medytacja - i byłby w wyniku tych modlitw człowiekiem, który jest otwarty.
Ten obraz – bardzo sugestywny, bo to wielkie szczęście odzyskać słuch i mowę, zyskać dostęp do świata i komunikacji, to zupełnie niezwykłe... - Ten stan jest obrazem nas i doskonale ukazuje, na czym polega życie oparte na sobie i życie oparte na Bogu.

Ten obraz głuchego i niemego jest obrazem człowieka, który wierzy w siebie i wierzy, że sam będąc otwarty na pouczenia Boga, odpowie doskonale na Jego Miłość. To klasyczna postawa człowieka nawracającego się, który uważa, że wysiłek ascetyczny doprowadzi go do spotkania z Bogiem. Akcent jego życia pada na „ja”. Ten człowiek jest faktycznie zamknięty na Boga. Każdy z nas może odnaleźć się w tej postawie.

Człowiek, który jest otwarty, to człowiek, który odkrył i uznał swoją zależność od Boga. Otwarcie polega na doświadczeniu, przekonaniu i konieczności, że Bóg jest mi ciągle niezbędny, ciągle. Taki człowiek będzie zależny od Boga nawet w szarym codziennym dniu. Otwartość będzie dawać dostęp Bogu ciągle. To człowiek, który zaczyna lub prowadzi życie wewnętrzne; który nie ma złudzeń, że jest doskonały albo, że sam o własnych siłach może posiąść Boga. Odkrywając prawdę o sobie widzi, że wszystko jest darem Boga.

Widzimy, że świadkowie uzdrowienia głuchoniemego od razu rozgłaszają to, co widzieli, mimo że Jezus miał prośbę. Jest to typowa postawa człowieka obdarzonego łaską: jeśli Bóg obdarzył mnie cudem, to czy mogę o tym nie mówić? Ale czy mogę powiedzieć wbrew Jego woli?
Bogu nie chodzi o pojedynczy cud przemiany, ale o całe pasmo przemian. Czy ja sam pragnę takiego otwarcia? Przecież ono kompletnie zmieni moje życie...

Bóg, który wkracza codziennie w moje życie, ukazuje, że moje spojrzenie jest ograniczone, że widzę tylko część prawdy, że moje dotychczasowe wybory i decyzje były ułomne, a może błędne, choć oczywiście opierałem je o obecny stan mojego umysłu, postępowałem zgodnie z sumieniem i zgodnie z nim rozeznawałem; ale widzimy, że to był wybór marny.
Czy chcę zgodzić się na takie przyjście Boga? Mogę zobaczyć jutro ułomność swoich dzisiejszych decyzji, ich ograniczoność. Czy pragnę być otwarty?

I czytanie: wyrok na Salomona. Każda z trzech ukazanych nam osób: Salomon, Dawid i Saul w pewnym momencie się gubią. Każdy z nich ma zadatki na króla doskonałego i nagle każdy z nich zaczyna się gubić- widzimy jak sprzeniewierzył się Bogu, czy to Saul, Dawid czy Salomon. Każdy z nich ma okres znakomity, jest wierny Bogu i jest przykładem króla doskonałego i każdy z nich zawodzi.

Panowanie, które Bóg nam daje (bo każdy z nas jest w jakiejś sferze życia królem) uwodzi nas. Otwartość oznacza gotowość przyjęcia Boga w każdej chwili i w każdej dziedzinie mojego życia; oznacza uznanie niezbędności działania Boga. Gdy człowiek wkracza w takie doświadczenie, najczęściej ucieka; wybiera oziębłość, bo ona daje pozory panowania nad sobą.
Tak więc reakcja ludzi, którzy widzieli uzdrowienie głuchoniemego jest normalna. Mamy prawo zrobić co chcemy, wbrew Jego prośbie. Tak jest w jakimś stopniu zawsze. Udzielanie się Boga wyzwala pokusy użycia skutków tego działania dla mnie, tak jak chcę.

Otwartość całkowita, którą Bóg chce w nas ukształtować, sprawia, że możemy być wolni od takiej postawy. Dlatego życie duchowe jest wyzwoleniem, bo ono pozwala – przez zależność, bliskość, przylgnięcie do Boga - przyjmować dobrze, bez zawłaszczenia Jego łaskę. O takie otwarcie chodzi w Kościele. Z takiego życia rośnie Kościół.

Zważmy dziś w naszych sercach – których postaw jestem bliższy? Nie bójmy się zobaczyć statyczność swojej religijności, jej faryzeizm. Oparcie duchowości na sobie zawsze owocuje pewnym faryzeizmem. Zabiegajmy ciągle o żywość kontaktu z Bogiem (poprzez modlitwę, sakramenty, łączenie swojego cierpienia z cierpieniem Chrystusa), aby uwolnić się od tej klatki.
On, więź z Nim, jest wolnością. Mówię tu o życiu, które jest inne od życia potocznego, które inaczej widzi właściwie wszystko. Ale dlaczego mamy się lękać tej inności? Bóg jest inny, ale to On jest spełnieniem, prawdą i wolnością; nie ułudą, konstrukcją myślową. Więź z Nim daje nam takie życie. Tak więc czego się lękać?
AMEN

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Notatki z Konferencji 3.02.2006

3.02.2006, Warszawa

Nasze życie jest dialogiem między człowiekiem a Panem Bogiem, między prawdą o Bogu i prawdą o człowieku.
Człowiek jest przywiązany do swojego widzenia świata. Przywiązanie to jest czasem tak bardzo silne, że jakby prowokuje – wymusza sytuacje, w których Pan Bóg musi mnie ratować.

W Magnificat słyszymy: „Strącił władców z tronu, a wywyższył pokornych. Głodnych nasycił dobrami, a bogatych z niczym odprawił...” Tych, którzy uważali się za władców prawdy – strącił z tronu; a tych, którzy byli głodni prawdy – nakarmił.
Pan Bóg chce, abym zakwestionował swój obraz widzenia siebie, świata; abym się uniżył, że tak niewiele rozumiem z tego, co się dzieje. Pan Bóg chciałby, abyśmy szukali Jego drogi.
Logos – Słowo, czyli oddawanie i przyjmowanie. Wszystko mam od Ojca i wszystko Jemu oddaję. Kim jest Logos? Co oznacza uniżenie? Czym jest prawdziwe uniżenie, które tak naprawdę w pełni jest dla człowieka niemożliwe?

Człowiek ma dwie prawdy: swoją, szukającą swojego sposobu widzenia świata i Bożą. Tak też ma dwie miłości: miłość Bożą i ludzką. Miłość ludzka, która szuka dowartościowania i miłość Boża, która szuka przebaczenia; szuka grzesznika; tego, co najmniej godne. Sprawia nam ból, gdy ktoś pozbawia nas wartości, a Bóg szuka tego, kto ma świadomość najmniejszej wartości. Taki ktoś, kto nie wierzy w siebie, nie liczy na siebie jest nasiąknięty miłością Chrystusa; Ojciec patrzy na niego jak na syna.

Ale żyć w takim uniżeniu, z taką głęboką świadomością prawdy? Człowiek szuka przede wszystkim swojego tronu, nie chce uniżenia, nie chce prawdy, bo wierzy w to, że jest kochany za coś i tego czegoś całe życie szuka.

Są także dwa rodzaje panowania: np. panowanie lęku, szukania bezpieczeństwa; szukania sposobu, aby wobec innych być panem i drugie panowanie – panowanie Boga, tak inne, trudne do zrozumienia i przyjęcia, które przychodzi do grzesznicy siedzącej na tronie, jaką jest Samarytanka, która żebrze o miłosierdzie. Jest to panowanie, które uniża się przed celnikami i cudzołożnikami.

Mamy więc dwa rodzaje prawdy, miłości i panowania.
Ten, który żyje w pełnym uniżeniu i my, którzy możemy przyjąć choć odrobinę prawdy o sobie i Jego miłości, pozwalając, by żal skruchy nas odrobinę obmył, często mówimy Panu Bogu „nie”. Ten dialog, który jest zawsze, nawet jeśli mówimy swoje „nie”. On w każdej chwili zadaje człowiekowi pytanie: czy chcesz być bliżej Mnie? Czy chcesz, abym żył w tobie?

Gdy człowiek dostrzeże, jak bardzo dąży do wielkości, to nasze spotkanie z Matką Bożą staje się koniecznością. Ona staje się nam wówczas niezbędna, konieczna; dzięki której możemy choć trochę żyć tą prawdziwą miłością. Tylko dzięki Niej możemy się uniżyć; może stać się coś trwałego w naszym życiu (ale często walczymy dopóki Pan Bóg nas nie postawi między życiem a śmiercią; nie pokaże nam tego świata w prawdzie, tak jak On go widzi).
I może być tak, że w końcu będziemy bali się najmniej zgrzeszyć przeciw tej Miłości, którą można jedynie przyjąć.
Amen

piątek, 20 stycznia 2012

Notatki z Konferencji 3.02.2006

3.02.2006, Warszawa

"Tron Boży"

Pan Bóg chce nas posadzić na tronie, tylko czym jest ten Jego tron? W którym kierunku mamy zmierzać w naszym życiu?

Spotkanie Pana Jezusa z Samarytanką jest wskazówką, jak rozumieć ten Boży tron. Samarytanka jest zniewolona przez tron, który sama sobie zbudowała. Jak bardzo ten tron ją zranił, zniszczył? W tym miejscu największego zranienia i bólu czeka na nią Chrystus jako Najczystsza Miłość. Kiedy ona się zbliża, to Chrystus zachowuje się jak żebrak – prosi ją o przysługę: „Daj Mi pić”.

Tron to panowanie. Panowanie Boga to uniżenie i służba. I to uniżenie przed kimś, kto jest grzesznikiem. Mieszkańcy zaczęli ją potępiać, wytykać palcami. Właśnie w ten sposób Pan Jezus zdobywa serce Samarytanki tak, że prosi ją o przysługę. To nie jest narzucanie władzy; nie jest żadną formą przymusu, ale uniżeniem i służbą.

Co to znaczy przyjąć zaproszenie Pana Boga do wejścia na Jego tron? Co działo się z Samarytanką? Mimo, że to ona dała pić Panu Jezusowi, to tak naprawdę to On jej usłużył, a ona dała się obsłużyć Panu Jezusowi; dała Mu się obmyć, oczyścić. Wtedy, kiedy Pan Jezus nam „obmywa nogi”, tak jak to było w przypadku św. Piotra, czy swoją miłością podnosi do godności dziecka Bożego, wtedy ta miłość Boża nas porywa; uzdalnia do tego, by zacząć żyć nowym życiem. Okazuje się, że Samarytanka tęskni za Bogiem, nie jest do końca taka zła. Pan Jezus rozdmuchał w niej tę maleńką iskierkę, która tliła się na dnie jej serca. W końcu staje się apostołką Miłości, której doświadczyła i którą przyjęła.

„Piotrze, czy ty Mnie miłujesz?” – pyta Pan Jezus Piotra nad jeziorem Genezaret. Postawmy się w sytuacji Piotra. Piotr przypomina sobie to spojrzenie przebaczające po zdradzie i chyba wtedy został uzdolniony do tego, by powiedzieć: „Panie, Ty wiesz, że Cię kocham”, nie tą miłością agape, ale „zdobyłeś mnie Panie, chociaż Cię zdradziłem, więc jak mógłbym Cię nie kochać?” To jest ten Boży tron – tron Miłości, do której jesteśmy zaproszeni.

O tym powołaniu bardzo pięknie pisze Ojciec św. w swojej nowej Encyklice - Deus Caritas Est: „Kto chce dawać miłość, sam musi ją otrzymać w darze”. Aby się napić z tego źródła Bożej Miłości trzeba być małym, uniżonym: „Trzeba mieć nowy obraz Boga”. To poczucie, że jestem kochany jest źródłem szczęścia. Bo Jego miłość to Miłość Agape, Miłość przebaczająca. Ta Boża miłość ucieleśnia się w sposób konkretny w Jezusie Chrystusie, który szuka zagubionej owcy. Czy doświadczam, że jestem tą owcą zagubioną, której Jezus poszukuje?

Tak jak Samarytanka możemy spotkać się z Panem Jezusem na każdej Eucharystii. Miłość z Krzyża rodzi owoce w sercu ludzkim, może nas przemienić.
Jakie niezwykłe perspektywy otwiera przed nami życie w uniżeniu? Jeśli adoruję swoje trony to zamykam się na Miłość. Matka Boża chce nas zaprosić, abyśmy pozwolili, by Ona żyła w nas i w nas przyjmowała Chrystusa i Jego łaskę.

Św. Tereska mówiła: „Chciałabym zniknąć, aby było widać Twoją miłość i Twoją dobroć”.
Stawajmy się narzędziami Matki Bożej w świecie dla innych.

Amen

środa, 18 stycznia 2012

Notatki z homilii 3.02.2006

3.02.2006, Warszawa

Opis św. Marka – zwięzły i suchy, jeśli chodzi o czyny Jezusa. Opis, który ukazuje, że Jan Chrzciciel, który oddziaływał na Heroda (który go słuchał), odgrywał względem króla istotną rolę. Nagle Pan Bóg uznał, że jego czas się skończył i zabrał go z tego świata w sposób dramatyczny. Dla uczniów Jana był to absolutny dramat; dla tych, którzy nie przeszli do Jezusa – ich świat się rozpadł. Ale zarówno dla króla Heroda skończył się czas istnienia człowieka, który był dla niego kanałem łaski, który mógł się przyczynić do jego nawrócenia. Wiemy, że Herod umarł strasznie – gniło jego ciało.

Dzisiejsze słowa przypominają nam o cudach łaski. O Dawidzie, który został wybrany. Matka Boża przypomina nam o delikatnej Bożej miłości, ale także przypomina nam, że On zna miarę czasu każdego z nas. W perspektywie doświadczeń w Katowicach, musimy sobie o tym przypomnieć – Pan Bóg zna miarę czasu, którą nam daje, która jest ograniczona – zarówno jeśli chodzi o nawrócenie, jak i o posłanie. Jedno i drugie, ze względu na Jego długomyślność, jest do podjęcia przez długi czas. Panu Bogu zależy, by człowiek wypełnił to, co On zamierzył – by się nawrócił i by wypełnił swą rolę.

Najczęściej jest tak z ludźmi, którzy zaznali łaski, że jest w nich roszczenie, że są kapryśni. Tak więc podejmując swą posługę, stawiają warunki. W jakiejś mierze są zamknięci na plan Boga, na działanie Boga.

Każdy z nas albo nie chce podjąć wezwania Bożego, albo nie chce się nawrócić. Grzechy ciężkie uniemożliwiają odczytanie powołania, które Pan Bóg daje. I to może być zniweczone.
Jakie mogą być skutki zamknięcia człowieka na pukającego do jego serca Boga?

Wydarzenie w Katowicach pokazuje, że śmierć może przyjść nagle. Śmierć duchowa przychodzi nagle. Nawrócenie, przyjęcie miłości Boga jest rzadkie, a chrześcijanin, który doświadcza miłości - jest niewdzięczny, czyli kapryśny; traci bezmiar Boga, który chce mu się udzielić. To jest ciemność Kościoła.

Takie wydarzenia, jak w Katowicach, wywołują wstrząs psychiczny. One domagają się od nas głębszego [zamyślenia]. One dotyczą każdego z nas, bo każdy z nas może bezpowrotnie utracić Boga i zmarnować swoje życie w Kościele, które jest miejscem udzielania się Boga.

Czy doświadczam tego? Czy jestem wdzięczny za to? Czy odkrywam tak Boga, czy nie? To jest pytanie, które zostało na nowo w ostatnim tygodniu postawione przez Boga. W tym nowym tysiącleciu Pan Bóg bardzo często to pytanie stawia. Wydaje się, że to pytanie jest niezrozumiałe, nie do przyjęcia w naszym świecie. Jest to najczęściej poszukiwanie rzeczy zewnętrznych; bez odkrycia motywów, źródeł konkretnego zła. Jakby dociekanie prawdy mądrości i miłości Bożej, prawdziwych motywów [miłości Bożej] było nieistotne.

Odnajdźmy w tych pytaniach udzielającego się Boga, który daje nam miłość, który pragnie naszego szczęścia, dla którego nasze zło nie jest przeszkodą do przemiany – kocha nas. Ale czy On jest dla nas Bogiem żywym?

Żyć w obecności Boga ciągle – to jest przecież elementarz wiary, a nie szczyt wiary. To jest punkt wyjścia dla wierzącego. Czy tak rzeczywiście jest w naszym życiu?

Mówię o sprawach, które są pełne światła i miłości Boga; to są słowa nadziei, a nie zwątpienia, czy smutku. Jeśli Pan Bóg mnie kwestionuje – to są to słowa nadziei, [szansa rozwoju] i oznaka miłości. Jeśli mam się nawracać, to jest to szansa dla mnie.
Kwestionowanie przez Boga - to odmowa zaakceptowania naszego fałszu, naszej niechęci do prawdy, pragnienia samowystarczalności. Czy tak to rozumiem? – to uparte udzielanie się Boga, czy nie? Czy nie chcę tego rozumieć?

Pan Bóg zaprasza nas do niezwykle serdecznego obcowania z Nim, które nas przemieni, które jest szczęściem dla nas. Czy pragnę tego? Czy raczej jestem zapatrzony w swojego starego człowieka? Czy jest we mnie tęsknota, żeby się narodził nowy człowiek? Czy też jestem jak Nikodem w czasie tej nocnej rozmowy? Czy jest w nas ufność, że Bóg może starca uczynić dzieckiem, ufnym jak dziecko?

Ścięcie Jana Chrzciciela jest znakiem kresu Starego Testamentu (tego niezwykłego czasu udzielania się Boga poprzez znaki) i otwarcia się na Pełnię Objawienia w Jezusie Chrystusie. – Pełni, która zmienia wszystko, która pragnie, by On przenikał całe moje życie – tak jak On chce i może.
Czy pragnę tego?

Amen

wtorek, 17 stycznia 2012

Notatki z Konferencji 13.01.2006

13.01.2006, Warszawa

Po ostatnich konferencjach, które były tu mówione, wypadałoby się zapytać, jak się mają nasze trony? Czy Pan Bóg nie potrząsnął którymś z nich; czymś, co dla nas jest bardzo ważne, o co się niezwykle troszczymy, co chcemy kontrolować ze wszystkich sił? Czy Pan Bóg nie zakwestionował gdzieś tego naszego panowania? Czy patrzymy na to z wiarą?

Pan Bóg chce, abyśmy coraz bardziej od Niego zależeli, dlatego będzie tymi tronami potrząsał. A nam tak trudno zejść z tych wyżyn naszego znaczenia. Chcemy mieć znaczenie w swoich oczach, oczach innych. Czy potrafimy z wiarą spojrzeć na te próby kwestionowania naszych tronów, które na pewno były w tym czasie?

Nasze życie to historia walki o różne trony, jak historia, której uczymy się w szkole; historia walki o władzę. Taki jest schemat naszego funkcjonowania – walczymy o nasze znaczenie. Mamy jakieś plany tej naszej wspaniałości, znaczenia. Każdy stawia na coś innego. Tutaj mamy całą gamę.

Większość z nas stawia na świętość, doskonałość. Jawi się nam to jako tron naszej chwały; coś, co sprawi, że będę wspaniały. Dopuszczam, że ktoś tutaj może mi pomóc, bo może tak w 100% sobie nie poradzę; tak, jakbyśmy Panu Bogu robili łaskę: „Możesz mi tu pomóc, Panie Jezu...”.
Historia naszego życia to historia walki o ten tron; chcemy panować nad sobą, nad swoim życiem; sytuacjami, w których jesteśmy postawieni. Chcielibyśmy także znać wolę Bożą, mieć tutaj jasność, klarowność; na bieżąco wiedzieć, jakie są zamiary Pana Boga i oprzeć się na tym. Szukamy potwierdzenia u Pana Boga tego, co robimy. Bardzo niewygodna jest dla nas sytuacja szukania woli Bożej przez wiarę, w ciemności, kiedy nie mamy potwierdzenia, nie wiemy jaka ona jest.
Ale takie sytuacje, nad którymi panujemy są zaprzeczeniem panowania Pana Boga; jakbyśmy kwestionowali to, że bez Pana Boga nic nie możemy uczynić.

Pragnienie tych różnych tronów pokazuje, że my właściwie chcemy żyć bez Pana Boga. To jest gdzieś w głębi nas ukryte pragnienie – żyć prawie bez Boga. Głód Pana Boga nie za bardzo nas tu obchodzi, bo jeśli nad wszystkim panujemy, jeśli wszystko funkcjonuje według naszych planów i zamiarów, to nie ma głodu Pana Boga. Naszym pragnieniem jest żyć bez Boga; może w taki pobożny sposób, ale bez Boga.
Pan Bóg nie może pogodzić się z taką sytuacją, bo chce naszego zbawienia. Dlatego próbuje zachwiać tymi naszymi tronami. To jest początek robienia miejsca dla Pana Boga.

Ale co my wtedy robimy? Zaczynamy je odbudowywać, z powrotem na nie wchodzić próbując przywrócić panowanie nad sytuacją, nad którą tracimy kontrolę. Nie chcę dopuścić, by to On panował w moim życiu, zaczynam walczyć o przywrócenie kontroli.

Czy patrzymy z wiarą na wydarzenia, że naprawdę zależymy od Pana Boga, że Go potrzebujemy? Wszystko, co zagraża tym naszym tronom, wydaje się dla nas niebezpieczne; staramy się bronić przed utratą znaczenia. Np. wczorajsze czytanie, które ukazuje nam walkę Izraelitów z Filistynami, walkę człowieka o swoje znaczenie. Pan Bóg potrząsa tronem ich znaczenia, kwestionuje ich wielkość, ale nie widzą tego. Więc nadchodzi kolejna walka, gdzie używają Pana Boga do tego, by utrzymać swój tron. Jak bardzo są podobni do nas? My też modlimy się czasem do Pana Boga, by utrzymać swój tron.

I drugi przykład – uzdrowienie trędowatego, gdy Pan Bóg prosi go, aby nikomu nie mówił o tym zdarzeniu, ale on nie słucha; odzyskał panowanie nad swoim ciałem i już nie potrzebuje słuchać Pana Boga. I wtedy to Pan Jezus musiał się uniżyć z powodu czyjejś chęci wywyższenia się.

W naszym życiu jest tak samo. Zasiadając na tronie, zmuszamy Pana Boga, aby to On się uniżył; mówimy Mu, że już Go nie potrzebujemy: „Zrobiłeś, to, o co mi chodziło - przywróciłeś mi mój tron, odzyskałem kontrolę, więc mogę sobie dalej już spokojnie żyć”. To pokazuje jak bardzo nie chcemy żyć z miłosierdzia, tylko panować – podporządkować sobie Pana Boga.

Takim szczególnym momentem jest Eucharystia, kiedy to Pan Jezus uniża się przed nami. Tylko Pan Jezus może przyjąć nas takimi, którzy siedzą na tronie, nikt więcej. Tylko On jest w stanie oddać za nas swoje życie, uniżyć się w taki sposób.
Eucharystia – to czas, kiedy możemy być odmienieni, jeśli tylko przyznamy się, że siedzimy na tronie i potrzebujemy bardzo Jego ratunku.
Amen

niedziela, 15 stycznia 2012

Notatki z homilii 13.01.2006

13.01.2006, Warszawa

To uzdrowienie paralityka [Mk 2, 1-12] wywołało zdziwienie wśród ludzi znajdujących się wokół Jezusa, ale prawdopodobnie nie przekonało faryzeuszy i uczonych w Piśmie, którzy byli wzburzeni, gdy Jezus odpuścił grzechy paralitykowi. To wydarzenie miało na celu udowodnić, że Jezus jest Mesjaszem, że jest Boskim Wysłannikiem i to On określa, jak człowiek powinien żyć i zmierzać do upragnionego zbawienia. Stykamy się tu z typową postawą człowieka głęboko wierzącego. Bóg jest wiarygodny dla mnie jeśli czyni coś dla mnie. Stąd zdumienie tych, którzy widzieli cud uzdrowienia.

Jezus wypełnia wszystkie zapowiedzi mesjańskie. Ci, którzy uważają się za wiernych i doskonałych (faryzeusze) – to oni sprawdzają Go przez cały czas i, mimo, że nie znajdują w Jego działaniu błędu, to odrzucają Go. Faryzeusz to ten, który chce mieć władzę nad Bogiem.

Odnieśmy te dwie postawy do nas. Czy Bóg nie jest dla mnie bardziej wiarygodny, gdy coś jest po mojej stronie? Albo czy jest akceptowany, gdy zmienia zasady swego udzielania się, co robi ciągle? Jeśli wierzymy w swoją doskonałość, to musimy Go odrzucać.
Faryzeizm to postawa starszego brata z przypowieści o synu marnotrawnym, który żyjąc z ojcem po prostu go nie zna. Wierzy w swoją doskonałość; że ma wiedzę w dążeniu do Boga i jest wierny. Pycha wiedzy, doskonałość niweluje kontakt z Bogiem, jest komunią z samym sobą. Jest to więc wielkie ostrzeżenie dla każdego z nas.

Sytuacja z paralitykiem ukazuje, jak Bóg chce, abyśmy żyli: zależymy od Niego, wiemy o tym i w pełni to akceptujemy. Takie było życie Izraelitów w okresie Sędziów – nie mieli króla. W wypadku zagrożenia Izraelici uznawali za króla tylko Boga; nie było ziemskiego króla. Ale liczne doświadczenia, znakomite do ich nawrócenia, choć przynoszące cierpienie, zrodziły pragnienie upodobnienia się do innych; takiego widzialnego obrazu, który nie ma trudności pewnej pustki, bo obecność Boga jest pustką i wymaga wiary, szukania.

Czy w naszym życiu duchowym rzeczywiście Bóg jest pierwszy, czy pierwszy jestem ja sam, a może ktoś czy coś? Czy nie potrzebuję przede wszystkim obecności człowieka, który zresztą jest pośrednikiem Boga. Taka jest zresztą struktura Kościoła.
Czy to dzisiejsze słowo pokazuje nam mieliznę naszego poszukiwania Boga, zresztą często nieuniknioną? Przejście przez pustynię, w której wyobrażam sobie, że coś jest Bogiem, jest stale obecne w naszym życiu.
Ten ciągle obecny Bóg, któremu mogę powiedzieć: „Chcę, pragnę Twojej obecności. Potrzebuję Cię”.

Jeśli wynikiem słuchania słowa będzie dzisiaj takie pragnienie, czy też taka decyzja: „Potrzebuję Cię. Wiem, że moja natura dąży do czegoś innego niż Ty; często odkrywam mielizny drogi życia religijnego, ale proszę, wyzwól mnie od tego i prowadź. Ty jesteś wiernym, miłującym mnie, więc mnie prowadź. Chcę tego”, - jeśli ono będzie światłem, które zrodzi ufność do Boga, to będzie to pełnia szczęścia. Wtedy On będzie Oblubieńcem, Drogą i Prawdą mojego życia. Pragnienie Boga może to sprawić.
Amen

sobota, 14 stycznia 2012

Notatki z Konferencji 14.12.2005

Rekolekcje adwentowe
Ruchu Rodzin Nazaretańskich na Targówku (Warszawa)
14.12.2005, św. Jana od Krzyża.

„Brakuje mi ciebie bardzo” – zdaje się do ciebie szeptać Jezus. On chciałby ci wszystko dawać; wszystkim obdarzać, bo tak naprawdę tylko od Niego wszystko możesz otrzymać, dosłownie wszystko. A ty, nie licząc się z bólem, jaki Mu zadajesz, zdajesz się mówić zupełnie odwrotnie: „Nie brakuje mi Ciebie, Panie”, a przynajmniej chciałbym, aby mi Ciebie nie brakowało, bo to nie jest przyjemne wciąż otrzymywać; bo to oznacza, że musiałbym być ciągle żebrakiem, który od Ciebie zależy wyłącznie i we wszystkim. A ja, mimo, że faktycznie jestem żebrakiem, nędzarzem, to wytworzyłem sobie wizję, że nie potrzebuję niczego i nikogo.

Takie wzorce są zaszczepiane dzieciom: „Żyj tak, abyś nie potrzebował niczego od innych”.
Może taki wizerunek został i tobie zaszczepiony i to rzutuje na twoje odniesienie do ludzi, świata, do Pana Boga. Nie chcesz sytuacji, w których będziesz zależny od lekarstw, innych ludzi. Chcemy być panem swojego ciała.
Czyż to nie jest twój tron? Robimy ze swojego zdrowia jakąś formę absolutu, walczymy o nie, a przecież ciało nie jest naszą własnością. Bóg nie może zgodzić się z takim myśleniem. Gdyby Bóg zabrał nam te iluzje, to naprawdę mogłoby się to dramatycznie skończyć; od razu wpadlibyśmy w jakąś depresję.

Możemy usłyszeć to pragnienie: „Bardzo mi ciebie brakuje. Tak bardzo chciałbym troszczyć się o ciebie, abyś odkrył moją Miłość. Uwierz, mogę wszystko.”

Takich rzeczy, które obejmują iluzje tronu jest tak bardzo dużo; aż można mówić o nieświadomym kontynencie, np. nieświadomy kontynent władzy, którą złudnie sprawujemy. Iluzje dotyczą też ludzi, np. zanoszona prośba o ratowanie dziecka do lekarza, nie do Boga.
Do kogo ty zwracasz swoje wołanie? Jaka jest nędza naszej niewiary w Boga przejawiająca się wiarą w ludzi.

Problem czasu. Jak bardzo walczymy o ten wolny czas, o czas dla siebie?
Wolny czas można zamienić na czas, w którym będziemy mogli być niezależni od Pana Boga; realizowanie planu samowystarczalności. Można go też zamienić na przyjemność, na zdobywanie pieniędzy, ale także na radykalne uporządkowanie swoich spraw. Samo dysponowanie czasem daje przeświadczenie, że jestem kimś. Kiedy do panowania nad czasem dodamy panowanie nad doczesnością, czasoprzestrzenią, to możemy ulec iluzji, że posiadamy bardzo dużo, że jesteśmy niezależni. Ile w tym poczucia ważności, satysfakcji, przyjemności? Iluzja władzy domaga się nie tylko wypełnienia czasoprzestrzenią ale także ludźmi, którzy będą dowartościowywać nas albo znikną z naszego życia z niechęcią. Taka iluzja tronu.

Te nieuświadomione, nie odkryte kontynenty iluzji tronu ujawniają się najczęściej, kiedy coś tracimy, gdy np. zachorujemy i lekarz nie będzie mógł nam pomóc; lub przejście na emeryturę, ale wcześniej ten biedny człowiek nie chciał słyszeć: „Brakuje mi Ciebie bardzo”.

Kiedy wreszcie ten szept usłyszysz, to pojawi się on jak głos na gruzach wypalonych iluzji. Bo tak naprawdę głód Boga rodzi się na zgliszczach wypalonych iluzji, że sami z siebie coś możemy. Ale próbujmy być wdzięczni za nie. Przynajmniej w tym kontekście odkryjesz Jedyną Miłość – długomyślną, wytrwałą i wierną. Wierny może być tylko Bóg, który ukochał cię nad życie.

Ten głód Boga zrodzi w tobie modlitwę, która będzie odpowiedzią:
„Brakuje mi Ciebie, Jezu. Tak bardzo potrzebuję Ciebie, abyś posłużył się Maryją; potrzebuję Cię każdego dnia w tym narzędziu, jakim jest Maryja. Potrzebuję Twojej miłosiernej troski o mój chleb powszedni.
Potrzebuję Cię w trudnościach życia, które stanowią dla mnie próby wiary. Dlatego tak bardzo potrzebuje Ciebie, Twych miłujących ramion.
Potrzebuję byś strzegł mej wierności do Ciebie w życiu duchowym przez Maryję. Przez Maryję będziesz przelewał na mnie zdroje miłosierdzia.
Potrzebuję Ciebie w kontaktach z Tobą na polu wiary, bo moja modlitwa jest tak marna, że czasem myślę, czy bardziej w niej nie obrażam Ciebie niż szukam Twojej woli.
Potrzebuję Ciebie tak bardzo, by Eucharystia nie ściągnęła na mnie wyroku potępieni (...). Twoja miłość do mnie sprawi, że posłużysz się Maryją, aby była dla mnie kanałem Twej łaski...”
Amen

piątek, 13 stycznia 2012

Notatki z Konferncji 13.12.2005

Rekolekcje adwentowe
Ruchu Rodzin Nazaretańskich na Targówku (Warszawa)
13.12.2005
Jest coś, co całkowicie przekracza nasze wyobrażenia. To pragnienie Pana Boga, aby ubogacać nas swoją łaską, przekracza całkowicie nasze wyobrażenia jest dla nas nie do pojęcia. Jeśli mówimy, że Bóg jest całkowicie inny od człowieka, to to pragnienie Boga, aby obdarzać nas miłością całkowicie przekracza wszelkie ludzkie analogie. Bóg przekracza nieskończenie człowieka. Wobec nieskończoności Boga i Jego pragnienia, aby nas kochać, człowiek staje się całkowicie bezradny; jest to dla niego nie do pojęcia. Nie ma takiej możliwości, żeby to pragnienie sobie wyobrazić.

Ale aby Bóg mógł skutecznie działać w naszej duszy, może On stopniowo osłabiać twoje panowanie nad swoją sytuacją wewnętrzną, może zmniejszać twoją odporność psychiczną, kiedy trudno podjąć jakąś prostą decyzję, zmiany wywołują stres; mogą pojawiać się choroby, zaczyna nam ciążyć praca, nawet ta podstawowa.
To oczywiście jest trudne dla naszego „ja”, ponieważ ciągle bardzo głęboko tkwi w nas przekonanie, że jest to nasze ciało i nasza psychika. Ale nasze ciało, psychika, dusza jest własnością Pana Boga. To właściwie On i tylko On ma pełne prawo do mnie, do całej mojej istoty.

Nasze iluzoryczne panowania, które próbujemy wybudować dotyczą wszystkich sfer naszego życia, także sfery zawodowej. Przecież wydaje się oczywiste, że człowiek powinien być doskonalący się, coraz bardziej zaradny w życiu codziennym. Wtedy nawet do głowy nam nie przyjdzie, aby pomyśleć o tronie, że to też tron. Jest to bardzo głęboko wrośnięte w człowieka, przyrasta do naszej świadomości, tworzy jedno z nami. Człowiek i jego wyniesienia są w tym sensie jakąś integralną całością.

Kiedy Bóg ucząc wiary Apostołów, kwestionował ich kompetencje podczas burzy, musiał doprowadzić do tego, że ta burza musiała być coraz większa. Musiał jakoś sprawić, że ci pewni siebie Apostołowie zaczęli zastanawiać się, że czują się pewni siebie, ufają sobie, wierzą w siebie. Inaczej nie przyszłoby im to do głowy.
Dopiero gdy stali się bezradni w swojej dziedzinie wysokich kompetencji, gdy fale żywiołu ich pewność siebie choć odrobinę zachwiały, zaczęło docierać do nich, że Bóg jest Jedynym Panowaniem. I te ich kompetencje stały się nagle takie nieważne.
Może dopiero wtedy zaczęli pamiętać o modlitwie; o tym, że od Boga zależy wszystko. Ale przecież ta modlitwa to dopiero początek odkrywania przed Nim, że On jest Jedynym Panem.

Czasami czujesz się bezradny w swoim życiu duchowym. Wtedy Pan Bóg zaczyna dobierać się i do tej sfery, bo do tej pory byłeś przekonany, że to ty idziesz do Boga, to ty się modlisz, ale przecież ta sfera duchowa, która w twoim mniemaniu tobie podlega, też musi być zakwestionowana. Niepewność może narastać; może doprowadzić do tego, że nie wiesz, jak iść, jak podejmować decyzje; wydaje ci się, że coś się rozsypało, że jesteś w ciemnościach. Brak panowania z wysokości tronu czyni cię bezradnym, słabym.

Wiara ma swój szczególny wyraz. Tym wyrazem jest modlitwa. Na ile wierzymy w to Jedyne Panowanie Boga, na tyle wierzymy w moc modlitwy. Twoje ręce wyciągnięte w żebraczym geście mają zmieniać wszystko, bieg historii. Ręce wyciągnięte z wiarą, że otrzymam wszystko, bo nie mam nic. Modlitwa prośby, modlitwa błagalna jest tak mało przez nas doceniana, chociaż jest tak ważna, bo odwołuje się do Jedynego Panowania Boga i to panowanie przyzywa.

Św. Paweł „Ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny” – gdyby wejść w głębię tych słów, to rzeczywiście zbijają nas z tropu. Św. Paweł - to Boży szaleniec, niezwykły Apostoł, którego niewiele potrafiło złamać. I ten gigant dzieli się takim doświadczeniem, iż nie tylko nie jest wielki, ale także nie chce być wielki; nie dąży do bycia na tronie; uznaje, że w nim nie ma żadnej mocy. Jego mocą jest tylko Bóg.

Poddawanie się Jedynemu Panowaniu Boga w praktyce oznacza świadomość zależności od Niego we wszystkim. Jeżeli to ma być jedyne, a więc całkowite panowanie Boga nad nami, to poczucie powinno przeniknąć nas aż do samej głębi. Doświadczenie słabości może nam w tym pomóc; przypomnieć, że nie zależymy od siebie. Doświadczenie słabości oznacza brak panowania nad sobą; wprowadza nas w jakiś obszar prawdy, działania Boga.

„Beze Mnie nic nie możecie uczynić” – słowa te pokazują prawdę, że NIC nie możecie uczynić, że sami z siebie jesteście słabi całkowicie, bo NIC nie możecie beze Mnie. To On jest naszą mocą, nadzieją, zabezpieczeniem, domem; jest wszystkim, czego potrzebuje nasze biedne, poranione i skołatane serce.
Tylko w świetle wiary można zobaczyć, że twój tron stoi naprzeciw prawdziwego tronu Pana Boga. Patrząc oczami wiary trzeba byłoby się zdumiewać stopniem naszej niewiary, ślepotą, która nie chce dostrzegać tronów i nie widzi dramatu swojego życia. Bo ten prawdziwy tron, tron Boga to jedyny ratunek dla nas. Przecież kiedyś musi się zwalić ten nasz pusty tron.

Nasz tron to wyzwanie rzucone Panu Bogu, obraza Boga. Kim jestem, że mogę rzucać wyzwanie Bogu? Jak ono musi być bolesne dla naszego Pana z Jego miłością? Ból towarzyszył Jezusowi właściwie przez całe Jego życie, np. osamotnienie wśród tłumów. Jezus z ciągłym bólem głosił Ewangelię o Królestwie i nie tylko głosił ją swoim uczniom, ale także arcykapłanom i faryzeuszom. To też grzesznicy potrzebujący przebaczenia i miłosierdzia. Tylko, że ci grzesznicy są nieświadomi swojej grzeszności.

Tron Jego miłosierdzia zawsze musi przynieść polaryzację.
Jezus ukochał uniżenie, ale nikt poza Jego Matką nie zrozumiał tego. Nawet modląc się możesz się zagubić.
Jeśli chcesz nawiązać z Nim kontakt musisz ukochać to, co On ukochał. Ale pragnienie uniżenia nie jest twoim pragnieniem. Dlatego możesz błagać Jezusa, aby On posłużył się Maryją, swoją i twoją Matką, aby Ona, Matka Uniżenia żyła w tobie modlitwą uniżenia, wiarą w iluzoryczność twego tronu.
Amen



czwartek, 12 stycznia 2012

Notatki z homilii 13.12.2005

Rekolekcje adwentowe
Ruchu Rodzin Nazaretańskich na Targówku (Warszawa)

13.12.2005
.

Obraz z dzisiejszej Ewangelii [Mt 21, 28-32] jest bardzo klarowny, pokazuje rolę pójścia za Słowem. Odwołuje się do woli; chodzi o to, by przełamać bunt, ale pójść za tym. To, że pojawia się pewien rodzaj buntu, niechęci to znaczy, że jest opór przed wolą Bożą.

Tak jest, że wiara ostatecznie rozwija się i odwołuje przede wszystkim do naszej woli. Inne władze odgrywają jakąś rolę, ale w drodze duchowej chodzi o odwoływanie się do woli człowieka.

Widzimy, że jest to trudne tak ukształtować wolę, by czynić to, co Bóg mówi.
Sofoniasz nakreślił obraz wiary: „Nie będziesz się wstydzić wszystkich swoich uczynków, przez które dopuściłaś się względem Mnie niewierności; usunę bowiem wtedy spośród ciebie pysznych samochwalców twoich i nie będziesz się więcej wywyższać na świętej Mej górze...” – możemy to odnieść do siebie. To, co we mnie jest postawą szukania swojej chwały, wielkości, oczekiwania na pochwałę, to Bóg usunie z mego serca. Nie będziesz szukał swojej wielkości, swoich różnych tronów, bożków. Nie będzie powodu do lęku, bo będzie zatopienie się w Bogu. Obraz jest bardzo piękny, ale życie pokazuje nam, że jest inaczej. Co z tym zrobić?

Podstawą do tego, by pragnąć Boga, by żyć duchowością jest doświadczenie - mocne przekonanie o sobie jako o człowieku, który nic nie może ze sobą zrobić. Bywa to nazywane bezradnością. Próby, które podejmuję, licząc na siebie, są bezskuteczne. Chodzi tu o to, bym zaczął liczyć na Boga. Gdy liczę na siebie, swój rozum, swoją pamięć, to wszystko musi zawieść, okazać się nędzą i to po to, abym zaczął wołać do Boga, przestał liczyć na siebie. Odwołując się do siebie samego, swoich władz naturalnych, muszę w końcu zobaczyć, że to nie ma sensu, jest bezskuteczne. Muszę zobaczyć, że sam nie mogę się nawrócić, nie mogę zmienić niczego istotnego w moim życiu. Mogę poudawać, zrobić retusze, ale nie jest w mojej mocy, abym zbliżył się do Niego. Ale w mojej mocy leży to, abym chciał być przed Bogiem przegrany, bym chciał skapitulować.

Nie chodzi o to, bym odgrywał przegranego, nędznika; nie chodzi o odgrywanie tak zwanej „ruchowości” (takie powiedzenie o RRN), ale chodzi o doświadczenie, że sam nic nie mogę zrobić, mogę jedynie nagrzeszyć. I to jest punkt wyjścia do życia duchowością a nie „ruchowością”, aby zobaczyć, że to Bóg musi żyć we mnie, że Ona musi żyć we mnie: „Jeśli Ty, Maryjo, nie będziesz żyła we mnie, to nic dobrego nie może się wydarzyć”.

I dlatego muszą przychodzić porażki; może niewidoczne dla innych. Bóg daje różne porażki, aby było w nas pierwszeństwo Pana Boga, a nie mojego „ja”. Chodzi o to, bym zaczął żyć wiarą, by ona mogła się pogłębiać.

Jak bardzo nam zależy, aby to „moje” było na pierwszym miejscu! Dlatego Pan Bóg ciągle musi nas doprowadzać do sytuacji, żebym zaczął wołać, aby to Bóg był pierwszy. Chodzi o to, by doświadczenie to było tak głębokie, aby powstało wołanie, że nie jestem umiejący żyć, nie potrafię przeżyć dobrze dnia, że jestem przygnieciony przez grzechy: „Tylko Ty musisz mnie nieść w swoich Ramionach”.
Amen

środa, 11 stycznia 2012

Notatki z Konferencji 12.12.2005

Rekolekcje adwentowe
Ruchu Rodzin Nazaretańskich
na Targówku (Warszawa),
12.12.2005
.

Każdy z nas ma jakiś problem z takim ważnym ‘kimś”. Ten „ktoś” to nasze „ja”. Każdy z nas nosi taki wewnętrzny obraz własnego „ja”, siebie samego. Kształtowanie tego ‘ja” trwa całe życie. Ten obraz mojego „ja” - najważniejszy „ktoś” w moim życiu wybija się na pierwszy plan zawsze: w myślach, pamięci. Ów „ja”, to ktoś, wokół którego krąży nieustannie moje myślenie. Kształtuje się ono całe życie, a zaczyna się już od dzieciństwa. Chwile, które wiążą się z kształtowaniem tego obrazu, to sytuacje, gdy np. ktoś nas dowartościuje, a jeśli tego nie zrobi, to szybko sami się dowartościujemy. Te moje „ja” to tak naprawdę skrzywiony obraz mnie samego. Ale on decyduje o wszystkim w moim życiu: o sposobie zachowania się, widzeniu siebie, innych, całego świata. Jest to oczywiście piedestał, tron, bardzo mocny, zakorzeniony w nas, wręcz nienaruszalny czasami; owe przekonania, które są w nas bardzo głęboko.

Przykład człowieka – Chińczyka, który nie chciał rozmawiać z Amerykaninem uznając, że musi być nie z tego świata skoro nie umie mówić w jego języku. To, co było nie takie jak to, czym żył, co poznał (np. język) okazało się nieważne, nieistotne. Czasami ja też tak myślę o Panu Bogu.

Pojawiają się trudne sytuacje i kiedy ich nie rozumiem denerwuję się, oskarżam. Jeśli coś dzieje się nie tak, jakbym chciał tzn., że jest źle, od razu odrzucam to. Jeśli np. w modlitwie Bóg próbuje do mnie mówić w swoim języku, innym niż mój własny, a ja nie rozumiem Go, to Go odrzucam; mówię, że się nie umiem modlić, mam rozproszenia, że się nie modlę. To moje „ja” jest bardzo mocne.

Ten tron korzysta ze wszystkiego, co może go budować: z oparć materialnych, psychicznych i duchowych. Jeśli coś naruszy to moje „ja”, to od razu to odrzucam, a nawet jeśli wierzę, że coś jest prawdą, to po jakimś czasie też odrzucę. Ten tron, że jestem kimś, że coś widzę bardzo dobrze, tak naprawdę nie istnieje; to tylko pozory, konstrukcje myślowe.

Taka sfera głębokich przekonań jest tak naprawdę najważniejszą troską naszego życia. Czy jest coś ważniejszego niż mój tron? Ciągle te szczeble, które Pan Bóg uszkadza, my szybko naprawiamy. Może to być piedestał bycia szanowanym, piedestał władzy nad sobą i nad innymi, piedestał pobożności, wierności Panu Bogu, nawet pokory; piedestał poczucia, że jestem komuś potrzebny. One wszystkie budują ważność mojego „ja”, ale są to konstrukcje, które nie istnieją. Ile jednak wkładamy w nie trudu, aby je budować? Ile myśli, życia, wręcz modlitwy? To niesamowicie droga konstrukcja, tak wiele nas kosztuje. Ale jeśli Pan Bóg ich nie podtrzymuje, to przecież to wszystko się może zawalić. Ale tego wszystkiego potrzebujemy, jesteśmy wręcz chciwi poczucia bezpieczeństwa, bezpiecznego otoczenia, które sprawi, że będzie mi dobrze, że będę zadowolony.

Jest to dramat chciwości, który jest częścią naszej egzystencji. Czy ta chciwość może sama zniknąć? Czy może zniknąć coś, co jest cząstką mojego „ja”? Czy człowiek, który tonie może wyciągnąć siebie na brzeg?

Sam nie wyjdę z tej klatki własnego ja, to niemożliwe. Dlatego tak bardzo potrzebujemy Maryi, dlatego tak bardzo potrzebuję prosić Jezusa, abym mógł przyzywać Maryi, by Ona pragnęła we mnie prawdy.
Jeśli celem twojego życia jest tron, panowanie nad sytuacją, to czy bez tego tronu możesz żyć? Raczej nie i wtedy sytuacja staje się krytyczna, ale to zarazem zmusza do polaryzacji: albo będziesz walczyć o swój piedestał, albo będziesz wołał ku Panu, ku Maryi. Momenty, kiedy tron się chwieje, mogą okazać się jednymi z najważniejszych momentów mojego życia; spotkaniem z łaską, ze światłem.

Czasami te próby wiary są takie malutkie, wręcz po pewnym czasie znikają z naszej pamięci, ale wtedy, kiedy się pojawiają, wywołują w nas napięcie, denerwują nas, wprowadzają w prawdziwe trzęsienie ziemi. Ale wszystko po to, by nas zachęcić do wiary, do aktu, który jest nieproporcjonalny do zagrożenia.
Ta szalejąca burza, którą przeżyli Apostołowie; ludzie, którzy są fachowcami. I oto ci fachowcy nagle stają się bezradni. I mogą wybrać...

Mamy Maryję – my też możemy wybierać. Patrząc Jej oczami widzimy, że tak naprawdę nie ma zagrożenia, ale wyłącznie miłosierna obecność Jezusa, który pragnie, abyśmy otwierali się na Jego obecność. Panem wszystkich tych żywiołów jest przecież On – Bóg. Kiedy w końcu to do nas dotrze, będzie nas to uspokajać, wyciszać, będziemy lepiej żyć. Bez tego szczególnego przylgnięcia do Maryi, nie bylibyśmy zdolni dostrzec, że całe to wydarzenie jest inspirowane przez Pana Boga; pojawiłaby się w nas panika i ucieczka.

W takich trudnych chwilach zadufania w sobie, kiedy chwieje się moja wielkość, kiedy tak bardzo potrzebuję Pana Jezusa, wtedy mogę wołać: „Potrzebuję Cię, Jezu, każdego dnia w tym narzędziu jakim jest Maryja”. Bez tej łaski będę się stale gubić.
Wszystkie wydarzenia wokół mnie; ludzie, służą nam tylko jako budulec do mojego tronu; używam ich, by budować swój tron.

To jest fałszywa religia tronu, która jest wiarą w siebie; autodestrukcją, która jest zawsze we mnie, a szczególnie gdy ten tron zaczyna być przeze mnie wybierany. Jak daleko sięgają nasze aspiracje? Pragnienia, które sięgają nieskończoności. Ale tej nieskończoności nie zdobędziesz, to niemożliwe. Człowiek tak bardzo chce kreować swój świat (wierzę w to, co widzę), walczyć o swój własny obraz, przeprowadzać swoją myśl. Zachowujemy się tak, jakbyśmy nie widzieli dobra, Boga; jak człowiek ślepy, głuchy, bez dotyku. Wtedy zostaje tylko zderzenie ze ścianą, cierpienie. Ale często tak właśnie żyjemy, po swojemu; przeprowadzamy własną wolę i dlatego cierpimy trochę z własnej woli. I taki biedny kadłubek chce żyć w nieskończoności?

Ale czy może dojść do celu? Sam nie, ale może być przeniesiony w ramionach Maryi, gdy już nie będzie liczył na swoje biedne zmysły. Cierpienie nie znika wtedy zupełnie, ale przynajmniej jakiś element cierpienia znika. Ktoś, kto jest niesiony może być zaniesiony do nieskończoności, ale nie o własnych siłach.

Kiedy dostrzegany, że brak nam szaleństwa wiary, że jesteśmy przylgnięci do doczesności, bezradni, to może wtedy coś się zacznie zmieniać. Bogaty młodzieniec był uczciwym człowiekiem, ale to przylgnięcie do świata i swoich pragnień, to te cienkie nitki, które sprawiają, że ptak nie może polecieć. Możemy być bliscy stwierdzeniu, że już jesteśmy bardziej wolni, że te nitki łączące ze światem urywają się, że odwracamy się trochę od siebie, pojawia się osamotnienie. Ale czy wtedy też nie próbujemy kreować swojej rzeczywistości? Wystarczy popatrzeć co mówimy, jak mówimy, co jest w naszej pamięci, wyobraźni; np. nasze wspomnienia – czy to nie buduje nam tronu? Często opowiadamy dawne historie, w których nie wypadamy czasem troszkę lepiej niż naprawdę było, by lepiej się poczuć? To budowanie tronu wciąż jest dla nas tak ważne. Niby wiemy o wszystkim , ale i tak budujemy ten tron. Mogłoby się wydawać, że już nie jestem kimś wielkim, znaczącym, ale znów pojawia się element budujący tron, np. marzenia, pozornie nieważne, ale warto się przyjrzeć czego one dotyczą? Czyż nie budujemy sobie tronu?

Aby zamieszkać w Ramionach musimy mieć trochę ziarna szaleństwa – pozwolić się nieść jedynemu Panu, Oblubieńcowi naszej duszy. Zobacz, jakim jesteś biedakiem w tym kreowaniu siebie, odwracaniu się od miłosierdzia, jak często jesteś zajęty sobą, swoim piedestałem? Czyż to nie dramat?

Nie warto żyć dla świata ludzkich tronów. Jeżeli grasz ciągle pierwsze skrzypce w swoim życiu, ciągle jesteś taki poskręcany, wykombinowany, budujący sobie tron, to bardzo jest ci potrzebny ten Boski Płomień Miłości, który będzie spalał twoje trony. Sam się z tego nie wyplączesz. A kiedy z twojego tronu zostanie już tylko kupka popiołu, kiedy będziesz cały w prawdzie, to Bóg będzie mógł ten popiół zaślubić i wypełnić Sobą.
Amen

wtorek, 10 stycznia 2012

Notatki z homilii 12.12.2005

Rekolekcje adwentowe Ruchu Rodzin Nazaretańskich na Targówku (Warszawa)
12.12.2005, Matki Bożej z Guadalupe

Dzisiaj Kościół przypomina Matkę Bożą z Guadalupe. Jakby Pan Bóg chciał powiedzieć do nas: „Przypomnij sobie, jak ważną rolę w Kościele odgrywa to wspomnienie Matki Bożej z Guadalupe – patronki życia”. Benedykt XVI potwierdza ten szczególny dar Matki Bożej, która przynosi życie, która przynosi prawdę.

Wszystko zaczęło się u Azteków. Przed przybyciem Hiszpanów, Aztekowie byli bardzo dobrze przygotowanym państwem; ludem, który posiadał bardzo wysoki rozwój intelektualny, mieli bardzo rozległą wiedzę matematyczną, astronomiczną. Ludzie żyli w miarę wygodnie, chociaż było coś bardzo trudnego w ich życiu – składali ofiarę z ludzi. Możemy sobie wyobrazić, że ok. 50-60 tys. osób było zabijanych jako ofiary. Rekordem był rok 1477, kiedy w ciągu 4 dni poświęcono 80 tys. ofiar, w tym 20% to były dzieci.

Zastanówmy się, jak musieli czuć się ludzie, którzy rządzili państwem. Czyż nie byli panami życia i śmierci? Czyż nie byli tymi, którzy decydowali o podstawowych sprawach w życiu innych ludzi? Byli naprawdę wielcy przez to poczucie panowania nad krajem, ludzkim losem. Czy taki ktoś otworzy się na krzyż, na przebaczenie, na miłosierdzie? Taki ktoś, kto tak mocno siedzi na tronie pewności siebie, czy może poczuć się żebrakiem i błagać o miłosierdzie???

Może dlatego Pan Bóg dopuścił, że w dzień ich ważnego święta dochodzi do dramatycznych wydarzeń i ci ludzie tracą wszystko, tracą iluzje o swojej mocy. Zostali pokonani i nie ma już szans, aby ponownie pojawiło się poczucie ważności. Oczywiście pojawiały się bunty, ale nie ma poczucia ważności. Pan Bóg dopuścił do tego, aby w tak krótkim czasie wszystko się odwróciło, ale zarazem pojawiło się coś więcej – głód Boga; coś, co sprawiło, że Pan Bóg mógł dać swoje narzędzie, Juana Diego, i to, co najważniejsze – przekaz z nieba. Teraz Bóg mógł powiedzieć przez Maryję: „Nie bójcie się, nic wam więcej nie potrzeba, tylko Mnie”. Czy wcześniej, gdy byli mocni, chcieliby być w ramionach Maryi, poddać się łasce?

Pan Bóg dopuścił do odwrócenia historii. Do dzisiaj pamiętają to wydarzenie, które pokazało im coś bardzo ważnego, co jest także w dzisiejszej Ewangelii. [ Mt 21, 23-27] Arcykapłani i uczeni w Piśmie zadają pytania, ale czy naprawdę chcą odpowiedzi? Przecież tak naprawdę są zagrożeni, że tracą panowanie, wpływy i jak bardzo nie chcą Jego miłości i przebaczenia. I Bóg staje się jakby bezradny nie mogąc przebaczyć. Pycha, która wiąże Bogu ręce, zamyka drogę do miłości i przebaczenia. Jak więc wielkim darem było to, że iluzje spłonęły?
I stał się największy cud, największa ewangelizacja, jaka była w historii Kościoła.

Matka Boża jakby pozwoliła na zupełnie inną szansę wyboru. Gdyby mieli inne oparcie, czy łatwo byłoby im wybrać Boga? Jak więc wielki dar spłynął na ten naród! Dar, który i nas dotyczy. Pan Bóg czasami przewraca nasze iluzje, likwiduje je. Czy wówczas można mówić o wdzięczności Panu Bogu? Pewnie nie; jest tylko cierpienie i bunt. Dlatego tak bardzo potrzebujemy Maryi, bo z nas tak niewielu na to stać.
Amen